3. Fenomen światła...


Spadł śnieg. Jest koniec listopada. Kalendarzowa zima zaczyna się 
w grudniu, a już za oknami wirują płatki śnieżnobiałych, zmrożonych 
koronek. Ja też jestem jakaś zmrożona. Nie mogę niczego namalować. 
To dziwnie boli.
Ten obraz maluję już trzeci miesiąc. Zaczęłam od szkicu pędzlem. 
Wtedy jeszcze wszystko mi się podobało, bo przed oczami miałam piękny 
bukiet żywych kwiatów z mojego ogródka. Naturalnie sama go ułożyłam.
 
 




Kwiaty  rozpychały się w wazonie łodyżkami, wyszukując najdogodniejsze 
dla siebie miejsca. Wdzięczyły się i zmieniały swoje pozycje tak długo, 
aż zupełnie omdlały i zostały wyrzucone. Wtedy pozostała baza 
w wykonanych  wcześniej szkicach.






W miarę malowania przychodzi pragnienie doskonalenia swojego dzieła.
Jeśli ulegnie się tej pokusie, można przedobrzyć. Trzeba wiedzieć, 
w którym momencie przerwać malowanie, po prostu umyć pędzle, 
i pomimo przemożnego pragnienia malowania dalej, po prostu wyjść.

Wrócić, kiedy obraz nieco przeschnie, żeby mieć świeże spojrzenie 
na dzieło. Wtedy widzi się więcej.






Tak było właśnie ze mną tym razem. 
Nie uznałam tej wersji obrazu za skończoną. 
Ciągle mi jeszcze czegoś brakowało. Dosłownie psułam go parę razy. 
W pewnym momencie myślałam już, że został przeznaczony na straty. 
Wtedy właśnie przestałam się go bać. Ostatecznie nie miałam już nic 
do stracenia. Ryzykowałam jedynie zepsuciem obrazu, który i tak 
wydawał się być zepsuty.





Poprawiony obraz (ale jeszcze nie skończony) pozostawiłam  w pokoju 
do wyschnięcia.
W pewnej chwili obraz został tak pięknie rozświetlony światłem.
Pobiegłam po aparat. Swiatło zdążyło przewędrować w tym czasie 
na prawą stronę. Czy uda mi się  je odtworzyć?
 
 


                                                                                              
Nie wiem jak go nazwać. Bukiet z dzikim bzem?
Czy jestem do końca zadowolona? Ciągle jeszcze "boli " mnie to nie 
do końca "dobre" światło.
Może jak całkiem wyschnie, nabierze ostrości.
 

 


Kocham światło. I kwiaty. I wodę. Zresztą zachwyca mnie wszystko, 
ale światło szczególnie.
Jest białe, a jednak tryska kolorami! Jest nieuchwytne, ale można 
je zobaczyć i dotknąć. Można się w nim zanurzyć a nawet ogrzać. 
Nie da się zmierzyć ani zważyć, a dzięki niemu widzimy otaczającą nas rzeczywistość. Z punktu widzenia fizyki światło możemy opisać. 
Możemy też  "wyzwolić" je z materii.
Ale nie potrafimy spowodować, aby "się stało"
Zaiste - światło jest fenomenem Boga!